Smakuj życie z Gminą Gaworzyce

O tym jak delektować się życiem w naszej gminie

wiosenne gałązki na tle rzepaku

Co tam marchewka! - w rozmowie z Panem Henrykiem Sieledczykiem z Korytowa

Niektóre historie mają swój ciąg dalszy. Jakiś czas temu, na spotkaniu mieszkańców w ramach diagnozowania potrzeb kulturalnych, które odbywało się w Korytowie, humorem i pasją zwrócił moją uwagę Pan Henryk. Pięknie opowiadał wówczas choćby o mieczykach, które hoduje w swoim ogrodzie... Pogroziłam mu wtedy, że odwiedzę go, kiedy będą kwitły, i teraz przyszedł ten czas.

W Korytowie pojawiłam się o dziewiętnastej, licząc na piękne światło. Przed posesją czekał już na mnie mój Rozmówca, może nieco skrępowany faktem, że chcę tu zrobić zdjęcia i rozmawiać, nie do końca wiadomo o czym, ale z drugiej strony - otwarty i życzliwy na to spotkanie. Bardzo chciałam zobaczyć to kwiatowe królestwo - to jedno, z drugiej strony, czułam chyba, że pan Henryk ma do opowiedzenia swoją historię. Myślałam dotąd - pewnie ze względu na optymizm i humor, który pojawiał się we wcześniejszych rozmowach - że będą to proste historie o pięknym, przyjemnym życiu jakie można wieść w tej małej wsi. Tym bardziej, kiedy jest się ogrodnikiem, albo bibliotekarzem - mówi się przecież, że to jedne z najpiękniejszych zawodów na świecie.

Ale to nie zupełnie ta historia. Zróbcie sobie proszę filiżankę ulubionego napoju i poznajcie jednego z naszych Mieszkańców.

Panu Henrykowi właśnie mija pierwszy rok na emeryturze. Kurs ogrodniczy zrobił lata temu, korzystając z nadarzającej się okazji. Kiedy rozmawiamy spacerując po ogrodzie, obok nas biega uroczy czarno-biały kot z puszystym ogonem. Na podwórku stoi niewielki dom otoczony mnóstwem kwiatów, kwitnących krzewów i drzew. Można nie zwrócić na niego uwagi, jadąc drogą, od tak... Natomiast kiedy tylko przekroczy się furtkę, śmiało można byłoby przywiesić tabliczkę - witaj w innym świecie. To świat, w którym ktoś czułymi dłońmi troszczy się o rośliny. Przed domem, bujnie witają hortensje, obok wysokie lilie, przekwitające już kwiatostany czosnku. Mijasz dom, a tam dumnie prężą się mieczyki, zatrwian, dalej wschodzą różowo i fioletowo astry, a obok - fruwają nieskończenie liczne białe motyle.

Widok - sielankowy, ale okazuje się, że za tym wszystkim idzie ciężka praca. Do tego życie, na które składa się wiele różnych spraw, nie zawsze łatwych, by przejść obok nich od tak, obojętnie. Nie.

Jak długo jest Pan związany z Korytowem?

Urodziłem się tutaj, w Korytowie. Nie mieszkałem tu cały czas, wyprowadziłem się stąd, zatoczyłem takie kółko. Stąd poszedłem do Głogowa, mieszkałem troszeczkę u kuzynów, jak się ożeniłem mieszkałem w Pięknych Kątach, później w Różanowce. Mieszkałem też w Bytomiu Odrzańskim, gdzie wybudowałem dom. Dwadzieścia parę lat temu stamtąd odszedłem, życie rozsypało się wtedy na małe kawałki. Straciłem pracę pod koniec lat '90-tych. Był kryzys, nie było łatwo o pracę tu. Mieszkałem wówczas w Bytomiu Odrzańskim, szukałem po okolicy - w Nowej Soli, Bytomiu, Głogowie, Polkowicach. Nigdzie nie mogłem znaleźć, a miałem wtedy czterdzieści parę lat.Była taka praca w Polkowicach, ale tylko do czterdziestu lat, więc ostatecznie nie przyjęli mnie tam. Posypało mi się wszystko.Wróciłem wtedy do Korytowa, mieszkając rok czasu u Mamy. Potem wynajmowałem kawalerkę przez 2,5 roku, potem kupiłem kawalerkę w Retkowie, koło Grębocic - tam mieszkałem osiem lat. Później dopiero kupiłem działkę tutaj i zaczynałem budowę, z którą też wcale tak łatwo nie było.

Nie chciałem dużego domu, myślałem raczej o altanie, takim domku letniskowym. Żeby się grodzić trzeba było mieć zgloszenie na płot. Miałem tu wtedy namioty, które wiatr przerwcał.
Zaczynałem powoli. Pomógł mi trochę brat - miał pole z ziemniakami, sad z drzewami. Rwałem tam jabłka, jeździłem na rynek do Głogowa. Ale też nie było łatwo, nie szło nic - nie chcieli za bardzo ludzie kupować nie znając mnie. Dopiero pomału, pomału, pomału się do mnie przekonywali.

Czyli na rynku trzeba też wypracować sobie zaufanie, co okazuje się wcale nie być takie proste?

Tak, poźniej zaczęli trochę u mnie kupować. Potrzebny był czas, poznanie. Wtedy było już trochę łatwiej. Dzierżawiłem tu trochę pola - miałem fasolę, truskawki, takie rzeczy. Później znów miałem kawałek ziemi u kuzyna, ale później to sprzedał. Kupiłem wtedy tą ziemię, choć to była działka budowlana, mi się marzyła uprawna. Ale cena była dobra, wziąłem to.  Postawiłem namioty, zrobiłem zgłoszenie, ale w tym pierwszym roku wiatry były duże - od tych łąk, tutaj. Łamały, niszczyły moje rośliny, stąd zaraz postawiłem płot betonowy. Nie chodziło o wygląd, ale o zabezpieczenie od wiatru. A jak zrobiłem już tam, to zrobiłem tez tu, od ulicy i kawałek z drugiej strony. I tak jest. Chciałem tu zbudować taką altankę na 35 metrów, mógłbym tu przyjeżdżać w ciepłe dni, ale nie wolno było - tylko mniejsze, takie na 25  metrów. To za mało by było. Szukałem takiego małego projektu, i znalazłem taki domek. Budowę zaczynałem w listopadzie 2014 roku. W lipcu 2015 r. wprowadziłem się tu, choć było nieskończone. Męczyła mnie perspektywa codziennego dojazdu 30 km, jeżdżenie tam i z powrotem, chciałem być na miejscu. Fakt, że jeszcze wiele było do zrobienia, ale robiłem dużo sam.

Złota rączka?

Złota, nie złota. Człowiek coś tam próbuje zrobić, chodzi o pieniądze. Zresztą nie chciałem przecież budować Pałacu.

Może nie Pałac, ale ogród ma Pan prawdziwie królewski. Proszę opowiedzieć, co Pan najbardziej ceni tutaj w Korytowie? Co sprawia Panu radość?

Spokój. Tu jest taka cisza, spokój - no przy żniwach tylko słychać kombajny, ciągniki, ale tak ogólnie jest spokój, cisza. Córka jak tu przyjeżdża też zawsze mówi, jaka tu jest cisza, jak tu można odpocząć... Ale nie przyjeżdża odpoczywać :) Młodzież woli do dużego miasta, ale ja cenię ten spokój. W planach miałem troszeczkę inaczej, bo rozważałem kupno jakiejś kawalerki w Głogowie a tu tą altanę właśnie, żeby mieszkać tu latem. Więc zmieniłem plany, na razie będę tu mieszkał, a jak przejdę na emeryturę to sprzedam to wszystko i się przyprowadzę gdzieś bliżej morza. Bo ja bardzo lubię morze, nasze morze. Nie chciałbym mieszkać nad samym morzem, ale gdzieś blisko, żeby sobie podjechać rowerem, autobusem na spokojnie. Tam sobie spędzać cały dzień, wieczorem wrócić do domu, tak żeby było fajnie.

To plan nadal aktualny? Pytam bo to już rok na emeryturze :)

Troszkę się skomplikowało. Okazało się, że dostałem jakąś alergię, może na jod. Musiałbym badania zrobić. Jedżę tak nad morze i od trzech lat, jak są np. sztormy - bo zwykle jeżdżę w lutym na takie 2-tygodniowe turnusy rehabilitacyjne - na kręgosłup. Ciężko pracowałem, całe życie mówiłem, jak jest za mało pieniędzy to trzeba więcej pracować. Z tego założenia wychodziłem, nie, że trzeba znaleźć lepszą pracę, tylko więcej pracować. No i się trochę zajechałem. Te wyjazdy zimową porą pasowały mi, nie było drogo, poza tym chciałem się trochę podleczyć. Nie było tłumu turystów. Ale co się okazało: ja lubię chodzić po plażach, nie lubię leżeć. Ale jak spacerowałem, po tych sztormach, zaraz okazywało się, że jestem jakiś przeziębiony, nie mogłem tego podleczyć. Będąc raz w Sarbinowie, poszłem do lekarza, lekarka coś mi przepisała, ale nie pomogło. Byłem w ośrodku - przechodziło mi. Nie wychodziłem na plażę, zrobiło się lepiej - no to poszedłem, co będę siedział? Wyszedłem, nie minęło pół godziny, i już czuję, że jest gorzej. Za rok byłem znowu, w Ustroniu Morskim. Poszedłem do apteki, to, tamto - nic nie pomaga. Zapisałem się do lekarza, zbadał mnie, mówi: "Wie Pan co, ja nie widzę tu żadnej choroby, mi to wygląda na alergię". Przepisał mi coś i po tym rzeczywiście - przeszło. W kolejnym roku znów pojechałem - nic nie wzięłem, i znów - trzy dni nie minęły - zaczęło się. Jak tylko zaczyna wiać, jak morze jest spokojne - to nie. W tym roku byłem w styczniu w sanatorium, ale przedtem wybrałem się do naszej Pani doktor, więc się przygotowałem na wyjazd.

Więc nie wiadomo jak się skończy ta historia :)

Nie wiem. Jeszcze jest co robić. Troszeczkę inaczej jest teraz. Wnuczka mi pomagała, ale nie chciałbym żeby tu pracowała, dlatego, że to ciężka praca, ciężko tu na tej ziemi. Handel na rynku też jest bardzo niewdzięczny. Jest taka zawiść wśród innych, jak się coś sprzedaje. Był na przykład maj, zaczęły się kwiaty, te goździki, które tak woziliśmy dzień w dzień, to często inni sprzedawcy już patrzeć nie mogli na te kwiaty, tylko dlatego, bo się sprzedawały.

A człowiek chciałby sobie wyobrażać, że na takim ryneczku jest jednak inaczej, że jest takie wzajemne wsparcie, przyjaźń, życzliwość. Tu kupi się jedno, tam drugie. Uśmiech, gwar rozmów. A jednak konkurencja robi swoje. Szkoda. [W międzyczasie Pan pokazuje mi na zdjęciu wiadra z goździkami - piękne, jak to musiało pachnieć]

No niestety, jak chodzi o pieniądze to tak jest. Teraz wozimy wiadra z mieczykami, i ten zatrwian suchy. Na początku wnuczka lubiła na tym rynku, ale z czasem zobaczyła, że jest to niewdzięczna praca. Ona jest wrażliwa, boli ją taki fałsz, taka zawiść.

Dobrze, że Pan o tym wspomniał. Mamy okazję aby może coś zmieniąc, mówiąc o tym. Mi się wydaje, że najważniejsze jest dobre podejście, otwartość. Konkurencja zawsze będzie, ale wszystkim byłoby przyjemniej, jakby było też wsparcie, taka rodzinna atmosfera. Wtedy może też więcej ludzi by przychodziło i każdy by coś sprzedał. Poza tym zawsze można coś podpatrzeć, rozwijać się, nikt nie broni nikomu sprzedawać tych czy innych produktów, choć fakt, że pewnie fajnie jest mieć coś innego. U nas na Jarmarku Kupieckim też jest zawsze walka o miejsca ...

Nie wiem jak inni, ale jak jestem to chodzę do końca. Nawet tam głęboko do parku. Podobało mi się.

To może w przyszłym roku pomyśli Pan o własnym stoisku? Pierwsza niedziela lipca, akurat! Nam też zależy, aby pokazywać prace naszych Mieszkańców. Zresztą było w tym roku, pewnie Pan widział, takie ładne stoisko z suszonymi roślinami, wzbudzili bardzo duże zainteresowanie.

Zobaczymy.

Będę Panu przypominać :) Te Pana bukieciki też takie ładne ...

A z tym też różnie. Moi chodzą po polu, szukają, a przecież tego zatrwianu wykwitnięte dużo, żywe kolory, wszystkie obok. Tu czerwony, tam różowy, fioletowy, biały. Urwać trzeba po prostu i jest bukiet. A inni chodzą, szukają, nie wiadomo czego.

Może Pan talent ma po prostu?

A tam talent... -  Sytuacja mnie zmusiła. Fakt jest faktem, że ja np. - nie mówię, że teraz, ale wcześniej - ten koperek, jak robiłem pęczek - on musiał być ułożony... Nie mogłem, nie potrafiłem tak jak niektórzy, tak jak się kupuje czasem na giełdzie czy gdzieś, że koper rośnie, ktoś wyrwał go i związał, i jeden jest taki, drugi taki... U mnie jest to co zielone ułożone, od dołu jest obcięte i wtedy on jest równy - to, co potrzebne. Wnuczka też stara się po mnie. Dużo mi pomagała, taka współpraca.

Ciekawy sposób na kontakt z wnuczką.

Tak, chociaż teraz i tak są inne czasy. Kiedyś było tak, że więcej było tego rodzinnego czasu. Przychodziła niedziela, jechaliśmy wozem do Kłobuczyna. Na drugą niedzielę, Kłobuczyn przyjeżdżał do nas... Nawet później, takie życie, odwiedzało się sąsiadów. Teraz jest inaczej. Młodzi więcej siedzą w telefonach. I też nie o to chodzi, telefon pomaga. No ja może nie znam się tak na tych rzeczach, ale np. jest taka funkcja w telefonie, że robisz zdjęcie i telefon mówi co to jest, jakaś roślina na przykład. Kiedyś zapomniałem jak pewna roślina się nazywa, bo lubię czasem sprowadzać nowości, i zapomniałem co to jest. I mówię do wnuczki, "weź zobacz, co to jest". No i tak - strączek! Zapomniałem, miałem etykietkę wbitą, ale się zmyła. No i autentycznie, strączek, zaraz mi się przypomniało. Potem też miałem, taki kielichowiec. I też zapomniałem, mówię,co to było... Rosło kilka lat - nie kwitło, aż któregoś roku obsypane całe w kwiatach, ale ja już zapomniałem. Zrobiliśmy zdjęcie i o! - kielichowiec, i skojarzyłem, przypomniało mi się od razu [...] A właściwie to po co Pani o to pyta, do czego potrzebuje? Taką pracę tam macie? Naprawdę tak sobie, tak o?

Ja tak przyjechałam, po prostu, zachwycił mnie Pan wtedy opowieścią o tych mieczykach, musiałam to zobaczyć. Chciałabym pisać więcej o naszych Mieszkańcach, ich pasjach. Poznawać takich ludzi. Wydaje mi się to ciekawe i wyobrażam sobie, że miło będzie usiąść, przeczytać, poznać czyjąś historię, punkt widzenia. O choćby to, jak Pan mówi o trudach tej pracy.

Mnie sytuacja zmusiła do tego, nie miałem sposobu na życie, musiałem jakoś zdobyć pieniądze. Kiedyś po drodze przytrafił się ten kurs ogrodniczy, ktoś mi zaprponował w gminie Siedlisko, wiedząc, że uprawiam jakieś warzywa. Zapisałem się na ten kurs, jestem po kursie z egzaminem państwowym, po którym przysługiwała nawet możliwość zakupu kupna ziemi do 3ha chyba 60 arów. I jak już później, tej pracy nie było, i mi się przypomniało, że ja przecież mam ten kurs. Udało się dzierżawić kawałek ziemi, najpierw bardziej warzywa niż kwiaty. Ale muszę przyznać, że mi się bardziej kwiaty podobały. Bo to jest coś takiego, że ludzie przychodzą - łaaał. A marchewka to marzechewka. A przyszedł ktoś bukiet zobaczył - jakie ładne, jak pachnie. I zachwycony. Mi się to podobało. Ciekawa rzecz jeszcze jest taka, że ja mam te swoje lata, jest stoisko moje, przed moim stoiskiem stoją kwiaty. Dalej stoisko sąsiadki, która ma jakieś warzywa i tak dalej. I ludzie przychodzą: "Łaaaał, ale kwiaty! Pani Beatko po ile?". A Pani Beatka: "To nie moje". No i tak stoję, sobie myślę: "no tak, jak taki dziadek, kwiaty robi". A tak robi. Dziadek kwiaty robi też.

Co teraz?

Teraz tak planuję pojechać sobie nad morze. Ciągnie mnie... - Tylko nie lubię sam. Kiedyś byłem dwa razy sam, ale dwa razy po jednym dniu. Pojechałem rano do Świnoujścia. Obudziłem się o pierwszej w nocy, spakowałem się i pojechałem. O 7 byłem w Świnoujściu. Po południu burza chyba przyszła - a trzeba się gdzieś zakwaterować, a nic wcześniej nie załatwiałem. I tak deszcz zaczął padać, siedziałem przy rybce i tak myślę, smutno się zrobiło. Wsiadłem w samochód, przyjechałem do domu. Minęły 2 tygodnie, i myślę, co nie pojadę? Nie posiedzę? I zrobiłem tak samo, i wróciłem też tego samego dnia... - Lubiłem zawsze nad morzem pospacerować, na rybkę pójść. Co roku jeździłem nad morze, jak byłem z żoną, z dziećmi jeździliśmy. Później z wnuczką też kombinowałem, żeby mogła sobie pojechać. A że mi pomagała, to ile mogłem też pomagałem, żeby była sobie zadowolona. No mam takie fajne wspomnienia - jakąś kartkę z nad morza od niej, jak przysłała czy przywiozła - tresć tej kartki, słowa. To takie wzruszające, aż się ciepło na sercu robi.


Z Henrykiem Sieledczykiem rozmawiała Joanna Brodowska

 

 

 

 

 

26 lip 2022 12:07
Joanna Brodowska
wydrukuj